Dzisiaj kolejna relacja mojej przygody ze światem szoł byznesu. Oglądaliście jedną z ostatnich zajawek drugiego odcinka Master Chefa ? Lektor zapowiada w nim, że trwa ostra walka i że kandydaci na mistrzów kuchni oddzielani są od dyletantów. No więc najlepsi czy dyletanci ?
Tymczasem jesteśmy już po emisji pierwszego odcinka hitowego programu. Jakie są Wasze wrażenia ? Chciałabym podzielić się z Wami wieloma moimi spostrzeżeniami, ale na tym etapie emisji jest to niemożliwe, stąd pewne zagadnienia będą poruszone i przedstawione jedynie obrazowo, jako ewentualny zaczyn przyszłej dyskusji. Ponieważ mamy w Polsce gwarantowaną konstytucyjnie wolność wyrażania swoich poglądów, nie zamierzam milczeć na temat sytuacji, która dotyczyła mnie w jakiś tam sensie osobiście. Nie mam też wpływu na to, w jaki sposób (o ile w ogóle) telewizja wykorzysta mój wizerunek, a jak wiadomo, może to zrobić w sposób bardzo be. Takie wrażenie miałam oglądając komentarze jury dotyczace dania przygotowanego przez uczestniczkę ze Śląska. O czym poniżej. Najpierw jednak relacja z mojego występu.
Gratulacje ! Jesteś wśród 100 najlepszych ! Dostałaś się do II etapu castingu Master Chef !
Kilka dni po precastingu odebrałam telefon z TVN z informacją, że dostałam się na casting gówny. Nastąpiła radość. Została ona zmącona okolicznością, że nieco wcześniej podano do publicznej wiadomości, kto – oprócz Magdy Gessler – będzie w składzie trzyosobowego jury.
Ponieważ jury nie będziemy się dzisiaj zajmować, napiszę jedynie krótko, iż rozczarowałam się. A to z tego powodu, iż w składzie tegoż, może oprócz Michela Moran, nie ma ani jednego renomowanego szefa kuchni. Pisał jakiś czas temu na ten temat na swoim blogu Adam Chrząstowski z krakowskiej Ancory TUTAJ. Wielka szkoda, że producent zdecydował się na wystawienie osób związanych ze stacją, które ogladamy na co dzień (restauratorki oraz obiecujacej, uzdolnionej ale malo doświadczonej Anny Starmach). Być może też wybór Magdy Gessler na przewodniczącą spowodował, że zainteresowanie precastingami było małe.
Miałam wątpliwości. W domu doszło doszło do burzy mózgów – brnąć w to dalej, czy nie ? Ponieważ człowiek jest istotą ciekawską i próżną, wygrała opcja pierwsza. Z czystej ciekawości, jak to będzie zaserwować coś najlepszym kubkom smakowym w Polsce.
Decyzja podjęta. Zgodnie z zapowiedzią organizatora, należało przyrządzić od zera „swoje popisowe danie” w ciągu godziny. Moje popisowe dania automatycznie odpadły. Zazwyczaj marynuję, robię półprodukty, które potem wykorzystuję. W czasie wymiany maili z bardzo uczynnym panem XX okazało się też, że producent zapewnia podstawowe produkty, bez doprecyzowania jednak, co pod tym pojęciem rozumie. Nastąpiła wymiana korespondencji. A to okazywało się, że można przynieść półprodukty (przykładowo bulion, którego można użyć do risotto; kostek rosołowych bowiem nie używam), a to, że jednak nie. Potem znowu jednak tak. Mając wrażenie, że brak w tym całym interesie konsultanta kulinarnego ze strony producenta, postanowiłam nie ryzykować i dlatego zdecydowałam, że przyniosę własne produkty oraz własne kuchenne utensylia.
Następnie nastąpiło zastanawianie się, co ugotować na castingu głównym. Czy przyrządzić danie z mojej ukochanej kuchni tajskiej? Nie. Pani Magda Gessler przecież nie uznaje trawy cytrynowej i liści limonki kaffir pływających w zupie (można śmiertelnie się zadławić, czy coś w tym guście, jak stwierdziła w jednym z odcinków Kuchennych Rewolucji, kręconych w krakowskiej restauracji Samui). Ponieważ ja z kolei nie uznaję kuchni tajskiej bez tych wszystkich „śmieci”, które pływają w curry czy też zupach, porzuciłam myśl o przyrządzeniu jakiegokolwiek tego typu dnia. Jeszcze naraziłabym kogoś na śmiertelne zadławienie. Zrezygnowałam również z risotto. Obawiałam się, że nie będę mogła przynieść własnego bulionu, to po pierwsze. Po drugie, gdyby zdarzyło się, że risotto z uwagi na wymogi produkcji telewizyjnej (przestoje, czekania itepe) odpoczywało dłużej niż optymalne 3-4 minuty, zrobiłby się z niego paciajowaty ryż. Z podobnych względów nie zdecydowałam się na przyrządzenie własnoręcznie przyrządzonego makaronu. A co będzie, gdy się okaże, że pasta „rozgotuje” mi się podczas czekania na ocenę przez jury ?
Ponieważ w zamrażalniku była resztka skoncentrowanego bulionu z kości cielęcych, postanowiłam przygotować coś bardziej klasycznego, bezpiecznego, takiego polsko – francuskiego.. I bez żadnego koziego sera, bo Pani Magda nie lubi przecież.
Pierś kaczki byla w miarę bezpiecznym daniem. Choć wiecie – nie daj Boże traficie na starą, wielką kaczą pierś i wyjdzie Wam podeszwa. Z uwagi na sezon buraczkowy, zdecydowałam się na podanie małych buraczków, glazurowanych w maśle rozmarynowym, miodzie, occie balsamicznym i z delitkaną nutą z czarnej porzeczki (tj sokiem porzeczkowym). Dodatkiem do kaczki miał być sos na bazie małej, posiekanej szalotki, fond de veau, o którym pisalam w poprzednim poście, redukcji z czerwonego, wytrawnego wina, octu balsamicznego, na koniec zaciągniętego masłem. Do tego puree ziemniaczane. Trochę jak w typowym, paryskim bistro. Oprócz buraków, rzecz jasna, bowiem Francuzi ich nie lubią i nie jadają. Może proste, ale nie chciałam przekombinować z ilością dodatków.
Najsłynniejszych kubków smakowych w Polsce nie można częstować produktami kiepskiej jakości, stąd zatem wykosztowałam się przeokrutnie i zakupiłam prawdziwy, kilkunatoletni ocet balsamiczny. Z tego samego względu nabyłam przyzwoite, wytrawne czerwone wino, a także świezy rozmaryn na krakowskim Kleparzu (nie mam bowiem ogrodu ani balkonu i nie mogę sobie sama wyhodować). Szalotka zaś przyjechała z Francji – nie dlatego, że zboczona jestem, ale dlatego, że akurat mój mąż przylatywał z Paryża; zatem zapakował do walizki to, co zostało mu w kuchni. Poza tym jedzenia nie marnujemy. Ziemniaki zamówiłam u znajomej sprzedawczyni z pobliskiego targu, która kitu nie wciśnie. Problemem okazała się pierś kaczki. A to z tego względu, że jak na złość nigdzie nie można było kupić niewielkiej. Pozostało zatem liczyć na tę dostarczoną przez organizatora.
Casting
Casting odbywał się w lipcowy poranek. Było tylko plus trzydzieści stopni w cieniu. Manatki, to jest: przyprawy, noże, obieraczki i garnki spakowane do torby, podrygiwały w bagażniku samochodu. Jak pech, to pech. Okazało się, że właśnie w ten dzień opublikowano na łamach krakowskiej Gazety Wyborczej recenzję Wojciecha Nowickiego z wizyty w niedawno otwartej restauracji sygnowanej nazwiskiem Magdy Gessler – Marcello, usytuowanej na krakowskim Rynku. Recenzję możecie przeczytać tutaj. Skrytykowaj jej sosy, że niby są robione z cukrem.
Niedobrze, pomyślałam. Pozostało mieć nadzieję, że jurorka nie przeczytała, a nawet jeżeli, to że się nią nie przejęła. W końcu co tam taki lokalny dziennikarz.
Po przybyciu na miejsce wraz z rodziną i załatwieniu różnych formalności, schowaniu półproduktów do lodówki, zostaliśmy poddani obróbce techniczno – telewizyjnej. Każdy dostał numerek. Pozostało czekać na swoją kolejkę. Jak się okazało długo, ale co zrobić. Fajnie było. Kamery jeździły. Przyglądając się sprzętowi, na którym przyjdzie mi gotować, okazało się, gaz jest z butli, a woda w kranie również. Trudno się dziwić, w końcu to studio. Po dwóch godzinach moje czteroletnie dziecko miało dość telewizji i z wrzaskiem kazało odwieźć się do domu. Mimo tego, że kazano nam pod przewodnictwem super energicznej pani YY robić „uuuuuu” albo „ooooo” , klaskać , śmiać się, dziecko najwyraźniej miało to gdzieś i zrobiło bunt. Nawet pełna werwy i życiowej energi pani YY nic nie poradziła, choć jest specem w tej ciężkiej i niewdzięcznej pracy, jaką jest stymulacja drętwych uczestników. Ogólnie było bardzo miło, zostały zawarte pierwsze znajomości, choć nie wolno było wychodzić bez pozwolenia na siku ani pytań zbyt wielu zadawać. Zostaliśmy poinstruowani, że po zakończeniu przyrządzania potrawy, mamy pięć minut na zaserwowanie jej z garnków przed jury i w tym samym czasie na zaprezentowanie się.
Przyszła moja kolej. Gotowanie przed najeżdżającymi kamerami i w świetle reflektorów nie było stresujące. Jak to w telewizji, chciano wydobyć zwierzenia w stylu „marzę o wygraniu programu”. Powiedziałam, że skupiam się na dobrym wykonaniu zadania, ale zobaczylam, że miły pan reporter się rozczarował. Ok, no dobra, marzę o dostaniu się finału. Uff, lepiej. Tak więc bardziej stresująca od obecności kamer była okoliczność, że litr wody w garnku na ziemniaki nie chciał się zagotować przez 25 minut, bowiem gaz, jak już zaznaczyłam, mieliśmy z butli i zwyczajnie nie miał mocy. Dobrze, że nie przyszło mi do głowy gotować czegoś z woka, bo dopiero bym się załatwiła. Ponieważ nie dostarczono nam płynu do mycia naczyń ani gąbki, sprzątanie na bieżąco i mycie pobrudzonego sprzętu było bardzo utrudnione. Po raz kolejny miałam wrażenie, że producent nie zaangażował konsultanta do spraw kulinarnych, chociaż czy trzeba takiego zatrudnić aby nie wiedzieć, że w kuchni czystość i porządek to jedna z podstaw sukcesu, a bajzel jedną z przyczyn porażki ?
Trudno, myłam mój nóż i obieraczki kilka razy pod wodą, która kapała, kapu kap. To, czego nie dało się umyć ze względu na brak myjki, po prostu kładłam na podłodze.
Podsumowując, z efektu końcowego nie byłam tak zadowolona do końca, ale najgorzej nie było.
Dobrze też, że przyniosłam własne przyprawy, no i ten ocet, bowiem firma KK królowała w ramach product placementu.
„Zrobiłaś ordynarny sos cebulowy”
Z chwilą przekroczenia progu pomieszczenia, w tórym zasiadało jury, poczułam, że znalazłam się w innym świecie. Wszyscy wyglądali, jakby ktoś powsadzał im kije nie powiem gdzie. Teatralne miny i pozy. Odniosłam wrażenie, że musi być im niewygodnie na tronach, na których ich posadzono. Śmiać mi się chciało w tej wynaturzonej i sztucznej atmosferze. Piszę to zupełnie niezłośliwie, sytuacja była komiczna. Poczułam się jak akrobata balansujący po cienkiej linie zawieszonej nad głęboką przepaścią.
Trzeba było odpalić kuchenkę, której się nie znało, podgrzać danie, nie przypalić, przedstawić się, odpowiadać na pytania, uważać, aby spływający makijaż wraz z potem nie kapnął na talerz. No i jeszcze zaserwować.
W trakcie przedstawiania się (nazwisko, imię, gdzie mieszkam, jaki zawód wykonuję) przewodnicząca jury przerywając mi w pół słowa odparła, żebym przestała się reklamować. Następnie nastąpiła prezentacja potrawy. Zostałam przepytana o technikę przyrządzenia fond de veau. Tu nastąpiła mała konsternacja. Ja mówiłam o fond de veau, a oni o demi glace. Doszło do zwykłego nieporozumienia, którego nie warto było rozstrzygać, ponieważ czas wartko płynął i mogłam nie wyrobić się z prezentacją. Trzeba było zaserwować danie. Nie była to sprawa łatwa. Jury gadało, mnie się śmiać chciało, kuchenka szalała, pot spływał, kleks sosu nie wyszedł jak trzeba. Minuta już została, ręka się trzęsła, trzeba było naprędce ułożyć puree, kaczkę i buraczki. No, nie wyszło to tak, jak w domu, gdy człowiek gotuje sobie sam. Ale jest, voila !
Miałam wrażenie, że druga część, czyli degustacja i ocena, trwała wieki. Nie dlatego, że tak mi się czas dłużył choć przyznaję, że gorąco mi było od emocji. Po prostu jury tak wolno się ruszało i degustowało z namaszczeniem, miny przy tym robiąc komiczne. Hop miniskulnego kawałeczka tego i owego na koniuszek języka. Zresztą sami mogliście to zobaczyć w pierwszym odcinku, żadna tajemnica. Na szczęście nikt się nie zakrztusił ani nic nie wypluł. To już był suckes, ponieważ spodziewałam się wszystkiego.
Ocenę dania zaczęła Pani Magda Gessler. Coś mówiła o tym, że u niej w domu robiło się sos cebulowy, czy jakoś tak. Nie wiem, jaki to miało związek z moim daniem, ponieważ przecież w moim sosie nie było cebuli, tylko jedna, malutka szalotka, która ma zupelnie inny smak niż nasza polska, żółta cebula.
– „Zrobiłaś ordynarny sos cebulowy, a kaczka jest twarda. Jestem na nie”.
A może to było tak:
– „Kaczka jest twarda, a ty zrobiłaś ordynarny sos cebulowy. Jestem na nie”.
O burakach chyba nic nie powiedziała. No. Mina mi zrzedła, nie powiem, widać to było zresztą na zajawce drugiego odcinka. Pozostali członkowie jury byli bardziej wyrozumiali. Michel wspomniał, że mogłam osiągnać ten sam efekt bez demi glace. No może i mogłam, choć nie do końca się zgadzam. Podobały mu się buraki, puree nie (mnie zresztą też nie do końca, bo woda gotowała się za długo i nie zdązyłam go wykończyć, tak jak chciałam) był na tak, podobnie jak najmłodszy i najładniejszy juror.
Podsumowując, choć fartuch Master Chefa dostałam, to rozczarowanie pozostało. Kaczka nie była bowiem twarda. Sos – nawet jeżeli ordynarny – nie był cebulowy. Bo nie było w nim cebuli. Był to sos, jaki dość często jadałam w typowych, paryskich bistrach na rogu ulicy. Ale po co dyskutować. Wszak to przewodnicząca jury ma najlepsze kubki smakowe w Polsce i potrafi odróżnić mięso rozbijane tłuczkiem na drewnianej desce od mięsa rozbijanego na plastikowej. Ja tego nie potrafię, wiem natomiast, że szalotka nie smakuje tak jak cebula i tego się będę trzymać. Chciałam się bronić, ale wyproszono mnie z pokoju.
Może kompocik ?
Powracając do wrażeń z pierwszego odcinka programu, miałam wrażenie, że nieładnie potraktowano jedną z uczestniczek. Przygotowała ona typowo przygotowała typowy śląski obiad, włączywszy w to kompot. Kompot, jak wiadomo, nie jest typowy tylko dla Ślaska.
Niestety, oglądając reakcję jury miałam wrażenie, że usiłowano naśmiewać się z uczestniczki. Moim zdaniem skutecznie się obroniła.
Zdarzyła sie moim zdaniem rzecz niedopuszczalna w programie, w którym jurorzy oceniają potrawy przygotowane przez kandydatów. Michel Moran, Hiszpan przedstawiany jako Francuz (przeciętny Kowalski, oglądający rzeczony program jest święcie przekonany, iż jest Francuzem) odmówił spróbowania polskiego kompotu, nie podając przy tym przyczyny. Nie uważacie, że członek jury ma wręcz obowiązek spróbować wszystkich potraw, nawet jeżeli ich nie lubi ?. Bylo to mało profesjonalne, a co więcej dal Michel Moran wyraz, w jakim poważaniu ma tradycyjną kuchnię polską. I choć mojemu mężowi nigdy nie robię kompotu, bo wiem, że Francuz nie wypije słodkiego napoju do wytrawnego dania, to w tym przypadku członka jury jest to zupełnie inna sytuacja. To samo dotyczy Magdy Gessler i jej awersji do koziego sera, czemu ne omieszkała dać wyraz w jednej ze swoich wypowiedzi, że śmierdzi jak tył rzeczonego zwierzęcia czy coś. Nie komentuję tutaj wrażliwości kubków smakowych niekwestionowanego autorytetu, uważanego przez wielu Polaków za najsłynniejszego szefa kuchni w Polsce, poprzestanę na stwierdzeniu, że w programie MC nie powinno być miejsca na takie grymasy. To, co mnie rozczarowało najbardziej to fakt, że nie pokazano, jak kandydaci gotują a jedynie, jak serwują potrawy. To jest bardzo ciekawe.
Niestety, taka jest dzisiejsza telewizja. Istotna jest historyjka, najlepiej jakaś podszyta ludzką tragedią. A gdzie rzetelność ? Proszę Państwa, to nie program Top Model, w którym startowały młode i niedoświadczone dziewczyny. Sami zaprosiliście ludzi w rożnym wieku, wiele z nich o poważnych zawodach, którzy mają oczy i uszy otwarte i potrafią wyciągać wnioski. Więc nie wtykajcie nam kitu.